Azja *z przewodnika*, czyli szlak bananowego naleśnika

Podróżując po Azji Południowo-Wschodniej w kolejnych odwiedzanych przez mnie miejscach natykam się ciągle na tych samych ludzi. Jak to się dzieje, że rozjeżdżamy się w różne strony, a spotykamy w jednym miejscu, by znów się rozdzielić i spotkać ponownie w kolejnym?

Azja Południowo-Wschodnia – wszystkie drogi prowadzą do Bangkoku

Wszystko to wina przewodników, a w szczególności jednego, pochodzącego z bardzo popularnej wśród backpackers’ów serii Lonely Planet. LP jest największym wydawcą przewodników, który pomaga podróżnikom odnaleźć drogę, łóżko i atrakcje, już od czasu boomu turystycznego w Azji Południowo-Wschodniej w latach 70-tych. Miliony przewodnik kupiły, miliony odwiedziły miejsca rekomendowane przez autorów.

Tak narodził się Banana Pancake Trail, czyli jakże słodko brzmiący „szlak bananowego naleśnika”. Nikt go oficjalnie nie wyznaczył, ale wszyscy nim podążają. Nie można też powiedzieć, aby była to jedna trasa. Jest to raczej metafora dla zwesternizowanych miejsc w tej części Azji, odwiedzanych przez rzesze backpackersów i budżetowych turystów przemierzających kontynent.

Kolejnym czynnikiem jest polityka linii lotniczych oraz geografia, które czynią Bangkok najtańszym, najlepiej dostępnym, a przez to najpopularniejszym miejscem zrzutu.

Geograficznie naleśnik rozciąga się od Indii po Filipiny – w szerszym znaczeniu, a w węższym – skupia na Wietnamie, Laosie, Kambodży, Tajlandii, Malezji i Indonezji.

Efekt motyla

I „wszystko fajnie, gdyby nie ci ludzie”, jak mówi pewna moja znajoma na progu klubu w piątkowy wieczór. Kropla drąży skałę, a turysta lokalsa. Ze swoimi potrzebami, wymaganiami, europejskimi standardami i pieniędzmi oczywiście, białasy urządziły sobie Azję po swojemu.

W miejscach wydawałoby się egzotycznych znajdziemy wszystko, co potrzebne białasowi na wakacjach:

  • od barów puszczających miłą dla ucha muzykę Boba Marley’a
  • restauracji, w których można zjeść naleśniki i muesli z jogurtem (nie jest to typowe jedzeni w regionie)
  • czy tradycyjnych wózków-kuchni przerobionych na naleśnikarnie i kawiarnie, albo sprzedających shaki owocowe
  • przez guesthouse’y i hostele z europejskimi toaletami i klimą
  • po kafejki internetowe na każdym rogu
  • i VIP busy kursujące między najbardziej obleganymi miejscówkami.

Oczywiście próżno szukać tu oryginalności, czy tradycyjnej lokalnej kultury. Jeśli się taką interesujesz, trzeba zejść z bananowego szlaku. Choć teraz staje się to trudniejsze, bo coraz więcej ludzi szuka autentyczności i ze szlaku schodzi. Dziś ciężko więc znaleźć w Azji miejsca, gdzie białas głupieje na widok zupy z kurzymi nóżkami, a lokalsi głupieją na widok białasa wcinającego tę zupę.

Subiektywna lista „naleśnikarni” Azji

  • Tajlandia – niekwestionowana Królowa Turystyki

Od hałaśliwej Khao San Road w Bangkoku i Pattaya, czyli miasta-burdelu zarządzanego przez ruską mafię, przez pełen „lokalnych” wyrobów Sunday Market, szkoły gotowania, masażu i trekking do wiosek plemion górskich w Chiang Mai, pseudo hipisowskie Pai, po „kultowe” imprezy Full Moon Party czy zagłębie jogiczne na Koh Phangan.

  • Laos – Kopciuszek

Od klimatycznego, kolonialnego Luang Prabang, przez tubing w cieniu skalistych gór w Vang Vieng, po Don Det lub inną z czterech tysięcy wysp na Mekongu, na których możesz stracić poczucie czasu w czułych objęciach taniego skręta i dredziastego backpackera / backapackerki.

  • Kambodża – Wstrętna Wiedźma

Od kompletnie skomercjalizowanego, pełnego tanich podróbek i fałszywego srebra Central Market w Phnom Penh i disneylandu Siem Reap z kompleksem świątyń Angkor Wat, przez kambodżański Sopot czyli Sihanoukville, po imprezową Koh Rong – wszędzie rżną głupa i rżną cię na kasę.

  • Malezja – Książę Ciemności

Od kompletnie skomercjalizowanego, pełnego drogich podróbek Chinatown w Kuala Lumpur, przez Zakopane Malezji czyli Cameron Highlands, po piękne acz plastikowe Perhentiany, gdzie samotna dziewczyna może liczyć na upierdliwego amanta.

  • Singapur – Emigrant z Europy przyprawiony na sposób chiński

Poza klasyfikacją. Bananowych naleśników tutaj nie uświadczysz, bo czyż w Londynie zjesz naleśnika z bananem z garkuchni na kółkach?

Kijem Mekongu nie zawrócisz

Pastwię się nad tym biednym naleśnikiem, jako symbolem westernizacji Azji, a przecież nie jest to pierwszy (Hippie Trail z lat 60 i 70-tych), ani ostatni taki przypadek (coraz modniejsza Ameryka Południowa i Gringo Trail). Najpierw kolonizacja, teraz globalizacja. Kijem Mekongu nie zawrócisz. O co mi się więc tutaj rozchodzi…

Warto odwiedzić te miejsca (bo z jakiegoś powodu stały się w końcu popularne i niewątpliwie są interesujące), przebić się przez tłum, przywitać ze znajomymi, zapłakać, zrobić tysiąc zdjęć – kopi z Googla, ale nie łykać wszystkiego jak młody pelikan.

Może zastanowić się chwilę, może zboczyć ze szlaku, może nie trząść się z obrzydzeniem na widok tajskiej toalety, karalucha w łazience albo pokoju bez klimatyzacji. Mi samej, przestawienie się na tryb bardziej świadomego podróżowania i konsumpcji lokalnej kultury, zajęło kilka miesięcy (choć po pierwszym miesiącu „nadejszła wiekopomna chwila”, czyli Pierwszy Kryzys Żywieniowy, kiedy to wizyta w McDonaldsie była największym marzeniem Reni).

Wszyscy lubimy naleśniki, tylko czy musimy je zabierać wszędzie ze sobą? Delektujmy się nimi w domu, a w Azji jedzmy zupę ryżową od baby z ulicznej garkuchni. Na ostro!