Chiang Mai to drugie zaraz po Bangkoku najpopularniejsze wśród turystów miasto Tajlandii.
Stolica północy, dawnego królestwa Lan Na, z własną kulturą, jedzeniem, tradycjami.
Położone w przedgórzu Himalajów, jeszcze sto lat temu ciężko było się tu dostać inaczej niż podróżując wiele dni na słoniu przez dżunglę lub łodzią. Nawet dziś jazda autobusem robi wrażenie, bo mimo że droga szeroka i gładka to kierowca ciśnie i zarzyna silnik żeby się po niej wspiąć.
Stare miasto zamknięte jest w kwadracie otoczonym murem i fosą. Zupełnie nie w azjatyckim stylu. Tutaj jest największe skupisko świątyń, muzeów, sklepików, tutaj odbywa się słynny Sunday Market i tutaj właśnie Ola znalazła nam nocleg.
Zatrzymujemy się w Baan Ja Ja Guesthouse, blisko Pea Gate i głównej ulicy, a jednocześnie cichym, czystym i spokojnym. Kiedy podaję swoje dane w recepcji, pani przygląda mi się podejrzliwie. W końcu pyta czy przypadkiem już się dziś nie meldowałam bo mają tu osobę o tym samym imieniu i nazwisku. Koniec świata! Nie zdarzyło mi się to w Polsce, a tu jesteśmy obie w tym samym miejscu i czasie, na końcu świata właśnie.
Kuchnia północy
Najlepsze jedzenie znajdujemy w najbardziej obskurnej knajpce w okolicy, którą zdecydowanie polecam i jednocześnie odradzam stołowanie się w tych rekomendowanych przez Tripadvisor, bo w d… im się poprzewracało! Ceny z kosmosu, obsługa okropna, i wymagana jest uwaga, uwaga… rezerwacja.
Tę dobrą w smaku, choć nie w wyglądzie poznacie po prowizorycznych rusztach z grillowaną tilapią. Odwiedzamy ją praktycznie codziennie, testujemy większość potraw, pijemy wodę z dzbanka (nie butelkowaną). I nadal żyjemy. Jako stałe klientki, jesteśmy rozpoznawane przez personel, pozdrawiane od progu, usadawiane przy „naszym” stoliku i na dzień dobry dostajemy piwo Leo.
Smaki północy są mniej ostre i nie tak bogato przyprawione. Podstawowym daniem na północy Tajlandii jest sticky rice lepki ryż gotowany na parze, który najlepiej jest jeść, gdy jest połączony z czerwonym lub zielonym sosem chili do maczania. Je się go z popularną Som Tum (sałatka z papai).
Niedzielny market w Chiang Mai
Jest niedziela, więc Chiang Mai wita nas cotygodniowym Sunday Market. Święto shoppingu, którego pozazdrościłaby niejedna polska rodzina w niedzielne popołudnie. Ja sama daję się uwieść, i jak do dej pory broniłam się przed zakupami, tak tutaj wpadam w istny szał zakupów.
W porównaniu z marketami na południu, ten tutaj jest pełen względnie unikatowych towarów w zdecydowanie niższych cenach. Bransolety-amulety, ręcznie malowana biżuteria, ręcznie haftowane, jedwabne, wełniane i bawełniane szale, amulety i talizmany z Buddą, czajniczki do opium, bibeloty, pumpiaste spodnie, kolorowe spódniczki, lniane bluzeczki, buty ze sznurka, wyrabiane na miejscu z trawy koszyczki i kapelusze, instrumenty, płyty z tradycyjną muzyką, mydło i powidło. Ktoś sprzedaje jedzenie, ktoś śpiewem zarabia na szkołę, ktoś inny nie będąc zdolnym do innej pracy zarabia w ten sposób na życie.
Market ciągnie się od bramy wschodniej do zachodniej przez całą główną ulicę, która z tej okazji jest wyłączona z ruchu i pilnowana przez żołnierzy. Tak władze miasta wspierają regionalne rękodzieło i małą przedsiębiorczość w miejscu przez nas, Europejczyków uważanym za trzeci świat. Z tej perspektywy nasz lśniący i ogrodzony Stadion Narodowy czy pusty Plac Defilad wyglądają równie nowocześnie i czysto, co smutno i bezdusznie.
Poza marketem jest też sporo sklepów z biżuterią, butików i galerii. W jednej z nich (Rojana art), za równowartość dziadowskich spodni z Zary, kupuję bawełnianą sukienkę z niesamowitym, ręcznie malowanym pawim ogonem na plecach i równie pięknym malunkiem z przodu.
W ogóle kupuję zbyt dużo różnych rzeczy usprawiedliwiona niezwykle dobrą wymówką, jaką jest obdarowanie bliskich. Tym sposobem mój plecak pęka w szwach, a każde dłuższe noszenie powoduje drętwienie ramion. Części udaje mi się pozbyć dopiero w koszmarnie drogim pod tym względem Laosie.
Klasyczne zwiedzanie
Przez kolejnych kilka dni kręcimy się po okolicy, zwiedzamy liczne świątynie, okoliczne markety, knajpki, poznajemy ludzi i cieszymy się wygodami naszego guesthouse’u. Nadchodzi też wiekopomna chwila kiedy przeżywamy Pierwszy Kryzys Żywieniowy i idziemy na frytki do McDonald’sa…
Tajski masaż
W okolicy Three Kings Monument jest tradycyjny tajski masaż robiony przez byłe więźniarki. Na początku podchodzę do tego z dystansem. W końcu czym może się on różnić od innych. Muszę jednak przyznać, że jest to jeden z najlepszych tajskich masaży, jakiego miałam okazję spróbować. Inaczej niż w większości turystycznych miejsc, masażystki to nie 20-letnie dziewczyny, ale doświadczone starsze panie.
Tak jak z kuchnią, tajski masaż z północy jest mniej intensywny od tego z południa. Więcej tu rozciągania niż uciskania, przez co nazywany jest jogą dla leniwych.
Wszystkie świątynie są oczywiście warte zobaczenia, niemniej jednak dla takich laików i ignorantów jak my, dziesiąta z kolei już nie robi wrażenia.
Nocny market
Wybieram się do Centrum Sztuki i Kultury w Chiang Mai. Tu dowiaduję się o historii miasta, kulturze i wierzeniach i spotykam starych znajomych z Kanchanaburi – Elle i Ryana. Od nich dowiaduję się o najlepszym miejscu na jedzenie z wózków tj. nocnym markecie przy północnej bramie. Nie trzeba nas długo namawiać i tak mamy okazję skosztować świńskiej nogi, spotkać chińskich koszykarzy i starego, tajskiego hipisa, który nawet był przelotem w Warszawie!
Dzień kończymy na Jazz night z naszą przeuroczą parą podróżników i ich nowymi znajomymi. Wśród nich jest Camilla – Amerykanka polskiego pochodzenia, dzięki czemu po raz pierwszy tutaj możemy porozmawiać po polsku z kimś innym niż my same.
O innych atrakcjach tajskiej północy jeszcze napiszę. Tymczasem om shanti om!