Atmosfera Don Det, jednej z czterech tysięcy wysp na Mekongu jest kwintesencją laotańskiego stylu życia… do potęgi entej. Z dala od barów przy przystani, jeszcze bardziej niż zwykle się to widuje w Laosie, ospali są mieszkańcy, ospałe są bawoły wodne, koty, karaluchy, muchy i wody Mekongu, a nastrój udziela się turystom.
Wszechobecny spokój i beztroska, udziela się i mnie. Od trzech dni leżę. Leżę bo mogę, bo chcę, bo inaczej się nie da!
Zajmuję tu jeden z czterech, najniższej klasy pokoi gościnnych należących do Mr Tho. Mój pokój ma spore, twarde łóżko z nie pierwszej świeżości moskitierą, łazienkę i dwa okna. Jedno wychodzi na taras i Mekong, drugie na ścieżkę, będącą głównym szlakiem komunikacyjnym wyspy. Oba okna pozbawione są szyb (w tym klimacie są one zbędne) za to z drewnianymi okiennicami i przyśniedziałymi kratami, mogą sprawić że poczujemy się bardziej jak w miejscu odosobnienia, niż tropikalnym ośrodku wypoczynkowym.
Ani okiennice, ani ściany z niestykających się desek nie zapewniają zbytniej prywatności. Za to gwarantują częste wizyty karaluchów, z którymi zresztą zdążyłam już zakopać wojenny topór. Pozostajemy teraz na etapie wzajemnego ignorowania się. Mamy niepisany układ – ja zajmuję łóżko, one zajmują łazienkę (choć „łazienka” brzmi dumnie zważywszy na warunki jakie w niej panują). Na terytorium współlokatora jesteśmy gośćmi doskonałymi i nie narzucamy się zbytnio z długimi wizytami.
Pośród wszystkich zalet mojego zakwaterowania królem jest prywatny hamak.
Hamak wisi na tarasie, całe dwa metry od drzwi mojego pokoju. Nie ma szans, by ominąć ten hamak niezauważonym. W jego czułych objęciach spędzam większość dnia oddając się lekturze, zapisywaniu wspomnień i obserwowaniu życia na Mekongu.
Lokalsi wożą łódkami swoje codzienne sprawunki lub innych lokalsów z ich sprawunkami. Małe grupy turystów wiosłują zawzięcie w kajakach. A z przeciwległego brzegu, gdzie wśród gęstych krzaczorów majaczy budynek świątyni. O różnych porach dnia dochodzą stamtąd zawodzenia mnichów albo bicie dzwonu, czy dudnienie bębna.
Czasami hamak udaje mi się zamienić na równie wygodne poduchy w restauracji.
Należy ona do tego samego właściciela, co bungalow i standardem nie odbiega od reszty tego przybytku. Operacja przeniesienia wymaga co prawda wysiłku, bo są to oddzielne budynki, a do tego zarówno bungalow, jak i część jadalną, wzniesiono na kilkumetrowych słupach osadzonych na brzegu rzeki.
Trzeba więc zejść po schodkach i przejść z dziesięć metrów, aby później wspiąć się po kolejnych pięciu stopniach i doczłapać do kąta, w którym możliwe jest obserwowanie tego samego odcinka rzeki bez konieczności porzucania pozycji horyzontalnej. Czego to jednak człowiek nie zrobi, by zdobyć pożywienie!
Trzeba przyznać, że nazywanie części jadalnej restauracją jest mocno na wyrost. Kierując się euroatlantyckimi standardami, bardziej pasowałoby nazwa „Sodoma i Gomora” (bez trudu wyobrażam sobie szyld tej treści górujący nad całością).
Kiedy pierwszego dnia na Don Det przychodzimy do restauracji w poszukiwaniu jedzenia, panuje tu nieopisany bajzel. Ławy jadalne stoją w nieładzie, zagracone poduchami i elementami wyposażenia. Z sufitu smętnie zwisają zakurzone ozdoby i wybrakowane oświetlenie. Książki w biblioteczce są tak stare, wymiętolone, umorusane i zakurzone, że czasem trudno odczytać obwolutę. Barek pokryty jest stertą świstków papieru przemieszanych z szeroką gamą materiałów biurowych i plątaniną kabli należących do niekompletnego sprzętu stereo i różnego rodzaju oświetlenia. Instalacja ta przenosi się na półki za barem, gdzie została uzupełniona o nieliczne puste butelki po alkoholach.
Obraz nędzy i rozpaczy, można by powiedzieć, gdyby nie znać gospodarzy…
Na oko trzydziestoparoletni właściciel o spokojnej, pogodnej twarzy, w wyciągniętej koszulce i rozwianym długim włosem, krząta się niespiesznie po obejściu.
Jego dzieciak lata bez majtek w te i we wte, rzucając się radośnie na ławy z poduchami i świecąc gołym tyłkiem na gości albo siusia na środku ścieżki przed samym wejściem do restauracji. A wisienką na torcie są dwa szarobure koty robiące za zmywarkę. Serio. Jeden rzut oka na ten artystyczny nieład oraz widok zwierzyny czyszczących bezwstydnie resztki z mojego talerza wystarcza, bym nie chciała zaglądać do kuchni.
Mimo takiego stanu rzeczy, nie zdarza mi się do niczego przykleić i miejsce wydaje się być generalnie czyste. Mr Tho emanuje spokojem i pewnością siebie, a całe to zwariowane lotnisko ma tyle naturalności i uroku, że trudno się tu źle czuć. Zresztą, z każdym dniem mojego pobytu strefa chaosu kurczy się, gospodarz zagęszcza ruchy, a dzieciak kompletuje odzienie. Tylko koty panują niezmiennie.
A ten kot to na prawdę czyta mój przewodnik! Może chce się wydostać z wyspy?
Zdjęcia zrobione przez Renię, z wielkim wysiłkiem i trudem. A jeśli chcesz się wybrać w tamte okolice, to zapraszam Cię na jeden z niesamowitych wyjazdów, organizowanych przez moją skromną osobę.