Tajlandia
Poniższe teksty pochodzą z mojego pierwszego bloga podróżniczego. Piękny rok 2014, moja podwójna 16. Były to czasy mojej drugiej młodości, pierwszych naprawdę samodzielnie podjętych decyzji i zerowej wiedzy o świecie.
Śmiało mogę powiedzieć, że byłam naiwna jak małe dziecko i głodna wolności jak gospodarski pies. Dość niebezpieczny zestaw. Zerwałam się z etatowego łańcucha, uciekłam od garba społecznych oczekiwań i co tu dużo mówić, życia które sama sobie stworzyłam.
Do tej pory nie mogę się zdecydować, czy to odwaga, czy głupota była. Najpewniej jedno i drugie. Dziś znowu jestem na etapie świat kontra Renia (są takie teorie, że człowiek przechodzi przez 3-letnie cykle i coś czuję, że jestem tego modelowym przykładem) i postanowiłam sobie przypomnieć, jak to wtedy było. Śmiesznie się to teraz czyta i przewracając oczami woła o pomstę do nieba na swoją bezkrytyczność. Aż dałam kilka komentarzy. A rzućcie okiem sami.
i w pizdu wylądowała
Pierwsze dni mojej wyczekiwanej przygody można podsumować parafrazując bohatera kultowej komedii Machulskiego – No i w pizdu wylądowała i cały misterny plan też w pizdu!
Przygody zaczynają się jeszcze przed wyjazdem. Dwa dni przed wylotem okazuje się, że moją towarzyszkę podróży dopadło zapalenie płuc. Antybiotyki podawane na wszystkie możliwe sposoby dopiero zaczynają działać i jest za słaba na podróż, więc decyduje się przełożyć lot o tydzień. Co tu robić? Ciężko wyjeżdżać więc dodatkowy tydzień na pożegnania kusi, ale to też kolejny tydzień wyczekiwania. Czekałam zbyt długo! Decyduję się lecieć sama. Poczekam najwyżej na jakiejś wysepce, którą z braku czasu miałyśmy ominąć. Tydzień na reset, brzmi pięknie.
Kiedy samolot podchodzi do lądowania, widzę pola poprzecinane kanałami jak autostradami. Szerokie, proste, ciągną się po horyzont tworząc kwadraty poletek. Wygląda na niemiecki, a nie azjatycki porządek.
O prawdziwych porządkach w Tajlandii dowiaduję się dopiero w taksówce. Ciężko cokolwiek złapać, a za kurs na Khao San (czyli miejsca gdzie jedzie 3/4 turystów żeby znaleźć tani pokój) życzą sobie jak za zboże. Na szczęście udaje się za którymś tam razem, przy wydatnym wsparciu towarzyszącego mi niemieckiego informatyka zagadniętego w pociągu z lotniska.
Niemiec jest chyba z innego świata, bo nic nie słyszał o żadnych protestach. Ja słyszałam, bo w Bangkoku protestują tak już od kilku ładnych lat. Dlatego nie robią na mnie wrażenia „njusy”, które sprzedaje nam taksiarz, że
ami ewryłer, ami on khao san, taj fajt taj and ami ewryłer.
(Choć własnoręcznie wykonany przez niego rysunek przedstawiający trzy ludziki, w tym jednego z bronią i wskazaniem, że to jest ten wszędobylski ami, jest już bardziej przekonujący.) Mój towarzysz pozostaje niewzruszony.
Szukając pokoju, widzę trochę mundurów, a kilku Tajów proponuje wycieczki za miasto… Jestem podejrzliwa, może to jakiś nowy sposób na wyciągnięcie kasy? Ostatecznie łażąc w upale z wielgaśnym plecakiem rezygnuję i daję się zaciągnąć miłej starszej pani (co z tego, że to naganiaczka) do pośrednika, który ulokuje mnie w bezpiecznym jej zdaniem hostelu i załatwi na jutro wycieczkę za miasto. Spoko, i tak nie chcę tu siedzieć, ale chyba przesadza. Przepłacam tylko za hostel, bo resztę zamierzam ogarnąć na spokojnie sama. (przyp. 2017 – oczywiście, że mnie staruszka naciągnęła).
Powagę sytuacji zrozumiem jakieś pięć godzin później, kiedy dzwonię do kolegi koleżanki mieszkającego w Bangkoku i usłyszę po polsku, że rano ogłoszono stan wojenny! To już robi wrażenie. Jest stan wojenny w Tajlandii.
Polak po tajsku
Mimo niebezpieczeństw (a może bardziej ich nieświadoma) postanawiam doprowadzić do końca misję dostarczenia kabanosów tajskiej polonii. Przemyt specjału się udał, a w tej temperaturze szybko mogą stać się bronią biologiczną. Czym prędzej umawiam się więc z Kubą, Polakiem mieszkającym w Tajlandii. Pracuje do późna w biurze zlokalizowanym w innej, niemniej turystycznej części Bangkoku. Mam znaleźć taksówkę poza Khao San żeby ze mnie nie zdarli. Powinnam jechać 25 minut. Zresztą już tam kiedyś byłam przy okazji poprzedniej wizyty w Bangkoku więc to będzie bułka z masłem!
Aha… ale dziś nie jest to taka prosta sprawa. Dobrze, że wyszłam wcześniej. Główna ulica odchodząca od niesławnej Khao San została ogrodzona, obłożona workami z piaskiem i zamknięta. Efekt jest taki, że poginam wzdłuż zamknietej ulicy z nadzieją, że gdzieś po drodze znajdę jakiś transport. Mijam patrole i posterunki okryte siatką w moro i sztuczne liście. Mimo tego nowego elementu krajobrazu, ludzie zachowują się jak gdyby nigdy nic i nie czuje się napięcia. Pytam o drogę parę napotkanych białasów i widząc jak beztrosko spacerują z niemowlakiem w wózku, zagaduję jak się czują z tym całym stanem wojennym.
Koleś, na oko i ucho Hiszpan, mówi że to nic takiego i że protesty trwają już od jakiegoś czasu. Gościu, chyba nie rozumiesz co znaczy martial law! Albo po angielsku brzmi to dla niego tak samo abstrakcyjnie jak początkowo dla mnie. Po hiszpańsku pewnie wywarłoby lepszy efekt.
Odpuszczam i idę we wskazanym przez nich kierunku. Zaczyna się robić pusto, słychać jakieś przemówienie a nieliczni Tajowie zaczynają się mi przyglądać. Ok, tu już nie ma czego szukać. Zawracam i skręcam w pierwszą większą ulicę.
Myśląc, że tak będzie bezpieczniej proszę żołnierzy o złapanie taksówki. W tej samej chwili podchodzi do nas pijany w sztok Taj i krzyczy żebym mu powiedziała gdzie chcę dotrzeć, a on mi już wszystko powie i zaprowadzi gdzie trzeba. Dziękuję grzecznie i wracam do rozmowy z żołnierzem, ale gość nie daje za wygraną. Reakcja żołnierzy? Stoją i czekają na rozwój sytuacji. Żadnej agresji, podniesionych głosów, tylko jakieś takie przyjacielskie poklepywanie… co jest? Z dziesięć razy dziękuje i mówię, że ten oto tutaj przemiły żołnierz już mi pomoże. Nic z tego. Pan bardzo chce pomóc. Żołnierz po prostu odciąga mnie w innym kierunku, zatrzymuje ruch na ulicy, wychodzi przed pierwszą taksówkę, tłumaczy kierowcy gdzie ma jechać i wsadza mnie do środka… no bułka z masłem!
Wzdłuż Sukhumvit od Nana (gdzie mam czekać na Kubę) do Soi Cowboy rozciąga się swoiste Sin City; druga lub trzecia w tym mieście dzielnica rozpusty. Główne uliczki zwane soi mieszczą kluby z dziewczynami, kluby z masażem dla panów i pań. Są też kluby wyłącznie dla pań i kluby z Ladyboyami (tj. panami wyglądającymi jak panie, a czasami nawet lepiej niż one). W bocznych wąskich uliczkach upchane są nielegalne kasyna, małe bary i masa innych przybytków, których znaczenia i nazw nie jestem w stanie zapamiętać. Ciekawostką dla mnie jest tu dzielnica arabska… w takim towarzystwie?!
Pierwszym punktem programu jest uliczne pad thai i tajskie piwo Singha. Później krążymy uliczkami i zatrzymujemy się w Cheap Charlie, gdzie razem z expatami raczymy się pineaple pinakolada (przyp. 2017 – nigdy nie spotkałam żadnego Amerykanina, Europejczyka czy Australijczyka, który byłby imigrantem. Oni są zawsze expatami. Coś takiego jak kolonizatorzy, tylko ładniej brzmi).
Kiedy chodzimy po kolejnych Soi, Kuba daje wskazówki który klub jest od czego, w którym dziewczyny tylko tańczą, a w którym możesz wejść i wybierać jakąś jak z wystawy w sklepie, gdzie jest dobra impreza (tam gdzie nie ma nikogo na zewnątrz) a gdzie nic się nie dzieje (tam gdzie jest mnóstwo dziewczyn zapraszających do środka). Właścicielami lub „zarządcami” tych przybytków grzechu są najczęściej byli policjanci wspierani przez posterunki zlokalizowane w ich pobliżu. Jest to na tyle intratny biznes, że trzeba zapłacić grubą kasę żeby tam pracować. Jak w wielu innych miejscach na świecie, gdzie prostytucja jest nielegalna…
Wjeżdżamy też na 32 pietro wieżowca przy Soi 11, do baru Above eleven. Tam to już high life. Ławeczka Woodiego Allena, koktajle z palemką i widok na drapacze chmur. Po kilku minutach rozmowy z Kubą wiem, że dobrze trafiłam. Mieszka tu ponad rok, ma tajskich przyjaciół i sypie ciekawostkami jak z rękawa. Czuję się jakbym miała przewodnika na wyłączność. Nie ma tematów tabu, rozmawiamy o wszystkim.
O kulturze
Tajowie nie są agresywni. Zwykle popchnięcie może zostać uznane za napaść, co ponoć zdarza się pijanym turystom i kończy dla nich nieprzyjemnościami. Hm… to wyjaśnia sytuację z żołnierzami i pijanym Tajem.
Są też bardzo wyrozumiali, bo inaczej niż my wierzą, że nie mają jednego życia a wiele. Przejawia się to w ich stosunku do odmienności np. do tak zwanych Ladyboys. Ponoć nie tyle jest to akceptacja co współczucie dla (w ich mniemaniu) wielkiego nieszczęścia jakie spotkało tych ludzi. Współczują też Ladyboy’om wysiłku jaki muszą włożyć w codzienna walkę z własnym ciałem. Jak jest u nas, każdy wie.
Dowiaduję się też o tzw. Tomboys, czyli dziewczynach-chłopakach. Mniej się o nich słyszy, bo i mniej rzucają się w oczy. Rozpoznać je można (a właściwie ich) jedynie po krótkich włosach, bo Azjatki rzadko takie noszą. Faktycznie, Laydyboy’ów jak mrówków, Tomboy’ów jak na lekarstwo… słaba płeć?
(Przyp. 2017 – mam odmienne zdanie co do agresywności Tajów. Wraz z rozwojem turystyki, na pewne obszary zjeżdża się całe szemrane towarzystwo, które w obyciu bardziej przypomina nieśmiertelnych angielskich turystów w Krakowie. Warunki klimatyczne sprawiają, że generalnie ludzie źle znoszą alkohol, a Tajowie generalnie znoszą go jeszcze gorzej niż białasy.)
O religii
Jak okiem sięgnąć, przy każdym niemal budynku można wypatrzyć domek dla duchów, obstawiony jedzeniem, piciem, kwiatami i kadzidłami. Jednak religijność Tajów jest podobna do religijności Polaków. 99% jest buddystami, ale można powiedzieć, że są religijni ale nie uduchowieni. Skupiają się bardziej na obrządku niż jego znaczeniu.
O seksturystyce
To, że Tajlandia seksturystyką stoi każdy turysta słyszał. Nie mamy jednak pojęcia, że nie wynika to z biedy i dużego zainteresowania zagranicznych turystów. To efekt kultury Tajów, którzy sami lubią sobie poużywać, a do tego mają na to społeczne przyzwolenie. Mit obalony.
Wbrew innej obiegowej opinii pedofilia jest tu bardzo ścigana, mocno zakamuflowana i przez to biznes przeniósł się do Laosu i Kambodży. Ponoć są prywatne osoby, które zajmują się śledzeniem i wyłapywaniem sprawców.
O polityce
Tajowie dość spokojnie podchodzą do tematu stanu wojennego, bo jest to ich któryś z kolei. Ostatni wynika z narastających protestów i walk między zwolennikami dwóch stron sceny politycznej. Wszystko zaczęło się od wyboru biznesmena, potentata telefonii komórkowej na premiera. „Telefon dla wszystkich” zrobił swoje.
Abstrahując od dokonań jego rządu, facet poczuł władzę i zaczął kopać dołki pod osobami z bliskiego otoczenia Króla… więc go zdjęli ze stołka i wypędzili. A co on na to? Posadził na tymże stołku swoją siostrę. Więc i ją po jakimś czasie zdjęli. Ludzie zaczęli protestować przeciw takim działaniom (żółte koszule), ale znaleźli się też ich zwolennicy (czyli zwolennicy Króla – czerwone koszule). W zamachach i starciach zginęło ponad 20 osób.
I tutaj pojawia się wojsko wspierające Króla. Kuba twierdzi, że to się za jakiś czas uspokoi. Od napotkanego później Anglika słyszę, że spokój utrzyma się do śmierci Króla, bo jego dzieci nie mają już wystarczających wpływów, aby utrzymać swoją pozycję. A zaprzyjaźniony Taj widzi w protestach szansę na lepsze jutro.
(przyp. Królowi się zeszło w 2016 roku, zaraz po tym jak wyjechałam, więc nie śledzę sytuacji politycznej. W zeszłym roku doszło do kilku zamachów. Tym razem nie w Bangkoku, ale w kurortach. Faktyczną władzę trzyma wciąż armia i udaje jej się utrzymać spokój. Opozycja nie ma z nimi łatwo, ale turyści nie mają się czego obawiać. O ile nie obrażą króla…)
O Chop gin dek (dosłownie pożeraczkach dzieci) tj. paniach starszych zadających się z młodszym od siebie chłopakami. Coś mi to mówi… (przyp. 2017 – niezmiennie coś mi to mówi).
Niezmiennie twierdzę, że jakikolwiek samotne tourne po Azji zaczęłabym w Tajlandii. Jedynie tam i w Laosie czułam się względnie bezpiecznie. Nie paliłabym się natomiast do samotnych podróży po Malezji czy Indiach. I innym kobietom też tego nie polecam. Ale mnie nie słuchajcie. Ja bym siebie nie posłuchała!