Laotańska masakra małą *masażystką*, zabawy z wodą i kobieta-pająk

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce podróżowałam sobie po Laosie. Trafiłam wtedy do backpackerskiej mekki, czyli miejsca którego głównym zadaniem jest dostarczenie prostych rozrywek strudzonym podróżnikom. Zapraszam do Vang Vieng.

Co robić w Vang Vieng, gdy nie ma co robić?

Swego czasu miejscowość znana była z pijackich eskapad o czym pisałam w Vang Vieng, Laos – marzenie strudzonego backpackera Co zostało do roboty w Vang Vieng, po tym jak władze rozprawiły się z barami wzdłuż rzeki?

Oprócz przesiadywania w knajpach z widokiem na góry i oglądaniem w kółko „Przyjaciół”, można jeszcze chodzić po jaskiniach i górach, pojechać „za miasto” obejrzeć wodospad i niebieską lagunę, popływać na oponie lub kajaku, a nawet przelecieć się balonem (co, ku wielkiemu rozczarowaniu mojej towarzyszki dostępne jest tylko w sezonie).

Czasem przemknie też jakaś „procesja”, choć tu nie wiadomo, kto jest atrakcją dla kogo (czyżby przełomowy odcinek „Przyjaciół”?).

Vang Vieng, Laos

Laotański masaż, must not try!

Próbujemy kilka miejsc z masażem i tutaj ostrzegam, że może się to dla Was skończyć źle. Nie jest to kwestia rodzaju masażu, a braku prawidłowego szkolenia masażystek i niewiedzy, jak powinien wyglądać masaż. Wygląda na to, że dziewczyny uczą się jedynie przyglądając się koleżankom przy pracy.

Niech Was nie zwiodą ich miniaturowe rozmiary! Pudzian mógłby się zawstydzić. Niestety uciskają nie w tych miejscach, co trzeba i z siłą jakiej nikt by się po tych maleństwach nie spodziewał. Może dla pijanego Aussiego nie robi to żadnej różnicy, ale dla mnie są to tortury nie do wytrzymania. Jeden masaż nawet przerywam, a siniaki noszę jeszcze przez kilka tygodni.

Także polecam gospodyniom domowym czytającym z rozmarzeniem „50 twarzy Greya”. Silne doznania gwarantowane.

Trekking, caving, tubing i pływanie „po warszawsku”

Masażem nie rozruszamy kości, więc rozpoczynamy poszukiwania innych atrakcji. Oferta lokalnej agencji turystycznej obejmuje spływ kajakowy połączony z trekkingiem (czyli łażeniem), cavingiem (czyli łażeniem po jaskini) i tubingiem (czyli niesławnym spływem na oponie) też w jaskini. Brzmi nieźle…

Tak… trekking okazuje się półgodzinnym spacerem przez wieś, a jaskinia wnęką, w której ustawiono posąg Buddhy. Welcome to Asia, suckers!

Tubing jest już większą atrakcją. Ze dwadzieścia osób siada na dętkach, z latarkami na głowach i wciąga się po line do ciemnej jaskini. W tę i z powrotem. Taki przejazd trwa może ze czterdzieści minut, z czego pierwsze dziesięć to zabawa, a reszta to moczenie tyłka w zimnej wodzie wśród krzyków i pisków chińskich turystów, owocująca wysypką i pogorszeniem stanu zapalnego w uszach.

Po skromnym lunchu, przychodzi pora na gwóźdź programu, czyli kajaki… ale, ale! Najpierw szkolenie. BHP to podstawa. Zanim wyruszymy, zostajemy przeszkoleni z zasad bezpieczeństwa i… techniki wiosłowania. Tak, moi drodzy wygląda wiosłowanie na sucho.Vang Vieng, Laos

No cóż, nawet Jedi ćwiczą na sucho…Jedi i laos

Po tym już tylko my, rzeka i widoki. A ja tęsknię za moją ekipą od wiosłowania… Hej, Wy wiecie którzy, żeby nie było jak zwykle wątpliwości, kto tu się nie opitala…

Opiekunowie dbają o nas bardzo – nikt tu nie przyjechał się przecież spocić, więc po dwóch godzinach obowiązkowo przerwa na drinka lub piwo.

Kobieta-pająk, alpiniści w japonkach i chora ambicja

Po tych „szaleństwach” mam tylko wysypkę i niedosyt wrażeń. Co by tu jeszcze zmalować… Mam skłonność do pomysłów, których później żałuję, więc funduję sobie jedynie pół-dniowy wypad na skałki ze wspinaczką.

Zaczynamy od przyjemnego spacerku przez pola, lasy i rzeki, by następnie pół godziny wdrapywać się po skałach do ściany wspinaczkowej. Przy ludziach próbujących zdobyć górę w japonkach, ja w swoich sportowych sandałach czuję się jak profesjonalistka.

W butach czy na boso, samo podejście wcale nie jest łatwe. Mamy czas złapać oddech, kiedy docieramy pod ścianę, a instruktorzy rozkładają się ze sprzętem – wdrapują się, by zaczepić linki asekuracyjne, rozdają kaski i buty (ja dzielę swoje z inną dziewczyną… co robić? To nie zgniły Zachód, tylko Laos).

Jesteśmy na wysokości jakiś pięćdziesięciu metrów, a każdy ma do pokonania trzy, kilkunastometrowe ścieżki o różnym stopniu trudności. Już kiedy obserwuję pierwszego śmiałka, jak się chłopina trzęsie, poci i obija o skały, zaczynam panikować i zadaję sobie standardowe pytanie w takich sytuacjach „co ja tutaj robię? Ooo”.

Przychodzi moja kolej, wchodzę w uprząż, talkuję paluchy i zaczynam się wdrapywać. Nie jest źle dopóki nie muszę się zatrzymać i spojrzeć przed siebie, kiedy zatrzymuję się na skalnej półce żeby przejść na drugą część ścieżki. Matkobosko! Nie tylko widoki zapierają dech w piersiach… nogi i ręce się trzęsą wcale nie z wysiłku, a serducho wali jak szalone. Zdecydowanie czas już na powrót, ale zrozumienie się z asekurującym Laotańczykiem zajmuje chwilę. Bo przecież oni zawsze mają czas! Pośpiech nie jest częścią ich życia.

Zejście wygląda tak, że siada się w tych całych szelkach, zawiesza na linie asekuracyjnej i odbija nogami od ściany. Trzeba spojrzeć w dół i spiąć się, bo inaczej lata się na wszystkie strony, obijają plecami o ściany. Już na samym dole puszczają mi nerwy, miękną nogi i zawisam z jedną stopą na wysokości głowy. Ale przynajmniej druga jest już na ziemi. No to zostały jeszcze dwa podejścia… co ja nie dam rady?!

No ledwo, ale dam! Po drugim jestem już nieźle zmęczona i szczerze mówiąc mam dość wrażeń na jakiś czas. Nie tylko zresztą ja. Niektórzy rezygnują z trzeciego wejścia, ale przecież nie po to tu przyszłam żeby dać się pokonać jakiejś marnej skałce.

Z podziwem przyglądam się dziewczynie połowie mniejszej ode mnie, która śmiga po ścianie jakby była pająkiem albo jakimś gekonem. Ja nie wejdę!? Gramolę się więc na trzecią ścieżkę, i już na samym początku odpadam od ściany dwa razy. Nie mogę znaleźć wygodnego zaczepienia, nie znam techniki i jestem już nieźle zmęczona. Myślę sobie „do trzech razy sztuka”, i tym razem udaje mi się przejść wyżej, ale w dwóch trzecich ścieżki odpuszczam. Co za dużo, to nie zdrowo.

Vang Vieng, Laos

O innych genialnych pomysłach dla rządnych wrażeń

Moja towarzyszka odpuściła wtedy wspinaczkę, więc z wiadomych przyczyn zdjęć brak. Nie da się więc porównać stopnia zmiękczenia kolan do innego mojego genialnego pomysłu, czyli skoku na wahadle. Moja mina mówi wszystko… 

Film nie jest na moim kanale i nie mogę go edytować, więc wszystkie dzieci przekręcają główki w lewo.

https://youtu.be/NBp8vAE5TpI

A wiąże się z tym skokiem rzecz jasna zabawna historia.

Jak to się robi

Skok wymyśliłam sobie jako prezent urodzinowy, a do Dwóch Wież zabrali mnie przyjaciele. Wieże mają tylko 26 m i można wykonać dwa rodzaje skoku – wahadło i dream jump. Na miejscu okazało się, że tego dnia nie da się skoczyć bo gościa, który „zrzuca” akurat nie było. „Zrzuca”, jakie to ładne słowo w tym kontekście…

Tragedia! Chłopak,  nie może bo ma umowę z tym drugim, ale go plecy bolą, ale… wzięłam go na minę kota ze Shreka, urodzinowy prezent i głośne rozważania na temat rozpoczęcia poszukiwań skoków bungee. Ten ostatni argument przeważył, bo ponoć takie skoki są niebezpieczne dla kręgosłupa, a skok na wahadle lub dream jump daje wystarczająco długi czas swobodnego lotu. No ten jak to usłyszał, to od razu zmienił zdanie. Tylko czy ma odpowiednie kwalifikacje? Spytałam. Będzie pani zadowolona! Wierzyć, czy nie wierzyć?

Wahadło wyglądało mniej przerażająco. Decyzja zapadła, podpisałam testament, wbiłam się w uprząż i zaczęłam wspinać na wieże.

Pierwszym wyzwaniem były schody z kratownicy. Patrząc pod nogi i widząc jak oddalałam się od ziemi wchodziłam jak na ścięcie, bo trwało to wieczność, a ja z każdym stopniem zadawałam sobie oczywiste pytanie „Co ja tutaj robię? Ooo”. Śmichy-chichy i komentarze dwóch towarzyszących mi chłopaków wcale nie pomagały. Także jak macie możliwość, to nikogo ze sobą nie bierzcie… żartuję.

Kolejnym wyzwaniem było wejście na platformę z dykty, bo tam już nie było żadnego zabezpieczenia, jak murek czy balustrada. Tylko płaska półka zakończona horyzontem. Wyrzucający mnie chłopak wydawał instrukcje, a ja myślałam tylko „nie patrz w dół, nie patrz w dół”. I dobrze, bo ponoć ludzie w ostatnim momencie się zatrzymują i spadają głową w dół. Inni łapią się zrzucającego w ostatniej chwili – dlatego ci panowie też się przypinają.

No to nie patrzyłam w dół, i obiecałam sobie nie przytulać się do żadnych chłopaków. I poszłaaa! Na bezdechu, patrzyłam jak moje trampki zbliżają się do ziemi. Matkobosko! Wcale mi życie przed oczami nie przeleciało. Może dlatego, że wstrzymałam oddech i ciało walczyło o przeżycie.

Przeżyłam… i śniło mi się to, jeszcze przez miesiąc. Także polecam tym, co lubią budzić się w nocy z krzykiem.

Może lepiej poleżeć w hamaczku?

Bonusik z morałem

Już się mieliśmy zbierać, a tu pod wieżę podjechał taki ładny kabriolet. Wielki łysol założył kamerkę na głowę i poszedł skakać. Jego kolega rozstawił kamerę, aparat i co tam jeszcze miał. Była nawet cheerliderka. Blondyna jak się patrzy. Profeska, jakąś reklamę kręcą, czy co?

Przyglądaliśmy się z zainteresowaniem, bo wyglądało jakby coś specjalnego mieli robić. Czekaliśmy i czekaliśmy. Nawet kibicowaliśmy! A łysol wspiął się po schodach, stanął na jednej z wież, spojrzał w dół i… zszedł. Tyle mieliśmy z tego widowiska.

Kolekcjonowanie ciekawych doświadczeń i dobrych historii, wymaga chęci, zdobycia się na odwagę i dobrego towarzystwa, a nie góry pieniędzy, najnowszych gadżetów i publiczności.

Całe szczęście. Gdyby było inaczej, niczego w życiu bym nie zrobiła.