Przybyli do Laosu w czasach kolonialnych Francuzi zwykli mawiać:
Wietnamczycy uprawiają ryż, Kambodżańczycy patrzą jak ryż rośnie, a Laotańczycy tego słuchają.
Powiedzenie ma oddawać podejście tych nacji do pracy, a ja mam okazję sprawdzić na własnej skórze, jak to laotańczycy praktykują sztukę życia.
Od czasu odwiedzenia przeze mnie Sunday Market w Chiang Mai (czyli wtedy), mój biedny kręgosłup ugina się pod niebywałym ciężarem prezentów, pamiątek i wszelkich przydasi, które zmuszona jestem dźwigać na własnym grzbiecie. Zapada więc decyzja o wyprawie w paszczę lwa… czyli na laotańską pocztę.
Organizacja pracy w Laosie. Laos – chaos?
Trochę przykurzony, ale solidny budynek poczty w Luang Prabang odwiedzam kilka razy, zanim udaje mi się czegoś dowiedzieć, a co dopiero coś wysłać. Standardowo między 12.00 a 13.30 wszystko jest zamknięte, ale tutaj nawet poza tymi godzinami, witają mnie puste okienka (łącznie z okienkami Western Union, jest ich może z dziesięć). Za którymś razem zbieram się na odwagę i rozpoczynam poszukiwania kogokolwiek. Na tyłach budynku znajduję trzech mężczyzn w różnym wieku grających w petankę, czyli „w kulki” (to ta dziwna francuska gra gdzie rzucasz kulkami i wygrywa ten, którego kulka jest najbliżej takiej specjalnej kulki zwanej prosiaczkiem). Zagaduję, Panowie przerywają nieśpiesznie, ale odpowiadają na moje pytania bardzo uprzejmie i na ile potrafią i… wracają do gry. Wygląda to tak, jakby pracowali w przerwie w grze, a nie odwrotnie.
Kiedy w końcu przychodzę z paczką i stertą kartek jeszcze z Tajlandii (oj ciężko się zorganizować w podróży) okazuje się, że pracownicy dodatkowo dzielą obowiązki między siebie. Jeden przyjmuje paczki, drugi listy i kartki. Nie wiem co robi trzeci, ale najwyraźniej nie wyczerpuję asortymentu usług świadczonych przez Urząd Pocztowy Laotańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Kolejek w każdym razie brak.
Może dlatego, że ceny usług pocztowych to rozbój w biały dzień. Kiedy porówna się je z Tajlandią, za paczkę o tej samej wadze trzeba zapłacić jakieś pięćdziesiąt procent więcej. Dlatego kombinuję jak mogę, żeby zmieścić się w optymalnym przedziale wagowym. Pan od paczek jest bardzo wyrozumiały i wcale mnie nie pogania kiedy przekładam klamoty w kolejne pudełka różnej wielkości i sprawdzam ich ciężar na wadze żywcem wyjętej z PRL-owskiego warzywniaka. Ostatecznie decyduję, że taki artykuł pierwszej potrzeby jak figurka Buddy dla taty ważąca trzysta gram, zostanie dostarczona przeze mnie osobiście… kiedy wrócę. Pan Paczka mi paczkę pakuje, pomaga opisać i specjalnie na moją prośbę wydaje pokwitowanie, po czym wraca do gry… chyba trzeba się zacząć modlić żeby doszła.
Laotańskie standardy obsługi klienta
Na Pana Pocztówkę muszę chwilkę poczekać. Pojawia się znikąd, z na wpół pełną butelką lao-lao (jak się domyślam, bo zamiast węża moczą się w tym jakieś farfocle). Mam wyrzuty sumienia, że znów przeszkadzam w rozgrywkach i rozrywkach, więc zagaduję przyjacielsko o buteleczkę. Panu błyszczą się oczy, szczerzy zęby, migusiem odsuwa szufladę swego biureczka i wyciąga kieliszek. Ot takie zwyczajne, podręczne wyposażenie biura, o!.
Trochę ten puchar przybrudzony, ale przecież nie odmówię. Polewa, częstuje, a w międzyczasie wydaje znaczki i przyjmuje pieniądze. Pełny profesjonalizm. Bardzo się cieszy, kiedy polskim zwyczajem wychylam do dna. Widać szacunek i podziw wzbudza to w Panu, bo jeszcze rozchodniaczek mi się należy… i Pan Pocztówka wraca do gry, a ja opuszczam budynek poczty w lepszym humorze! Czyli zupełnie odwrotnie, niż w naszym pięknym kraju…
Poczta Polska na szkolenie z obsługi klienta do Laosu marsz!
Zdjęcia pochodzą z serwisu freepik.com.