Na północny zachód od Kanchanaburi przy zamkniętym przejściu granicznym z Myanmar jest takie małe, górskie miasteczko. Leży ono na północy ogromnego, ponad 70 km długości jeziora, pomiędzy wapiennymi górami pokrytymi dżunglą i „słynie” z najdłuższego drewnianego mostu w Tajlandii, na wpół zalanej świątyni i domów-barek opadających i wznoszących się wraz z wodami jeziora. Przejście graniczne o poetyckiej nazwie Three Pagoda Pass jest zamknięte a dalej tylko dżungla, góry i tygrysy, co sprawia że Sangkhlaburi jest po drodze zupełnie donikąd, dlatego mało kto je odwiedza.
Kobieta-kot Ci nie odpuści
Nic więc dziwnego, że w autobusie staję się prawdziwą atrakcją. Przysiada się do mnie młoda Tajka imieniem Miau (tak, zupełnie jak kot – bo każdy taj ma jakiś absurdalny pseudonim). Jest przesympatyczna i choć z angielskim u niej krucho, to doceniam jej otwartość i zapał. Zostaję zasypana pytaniami o wiek, pochodzenie, cel podróży, miejsca które odwiedziłam i które zamierzam odwiedzić i czy mam konto na Facebooku.
Na migi i przy użyciu zaawansowanych technologii informatycznych Miau uczy mnie tajskich słówek, które po krótkim czasie muszę zacząć skrupulatnie notować, bo jestem z nich równie skrupulatnie przepytywana. Oglądam też mnóstwo Miau-selfie i zdjęć jej przyjaciół. Jeśli widzieliście kiedyś zdjęcia młodych Azjatek z nienagannym makijażem i oczętami „na kota ze Shreka”, to możecie je sobie to teraz wyobrazić.
Bez zbędnych ceregieli zostaję dodana do znajomych Miau na Facebooku. Kiedy mówię, że mój telefon w tej chwili nie działa dostaję do ręki jej i nie ma już odwrotu… odwdzięczam się pokazem zdjęć z rodziną i przyjaciółmi. Szczęśliwie czy nie, przyjaźń kończy się tak szybko jak się zaczęła, bo Miau opuszcza autobus w połowie drogi.
Tygrysy, tatuaże i easy rider
Autobus zatrzymuje się przy jakimś sklepie, a moje manatki zostają wystawione na chodnik. To tyle jeśli chodzi o dworzec autobusowy. Pierwszy sklepik, do którego wchodzę okazuje się być lokalnym salonem tatuażu, punktem informacji turystycznej i sklepem z rękodziełem w jednym.
Próbuję dowiedzieć się, czy jest szansa złapać jakiś autobus do Sukhothai lub czegoś po drodze, bym zamiast wracać do Kanchanaburi mogła się spotkać ze znajomymi na trasie. No nie ma.
Panie, musi być na to jakiś sposób! No niby można wynająć motor z kierowcą i jechać przez dwa dni przez dżunglę. Ale stanowczo odradzają, bo w porze deszczowej to mokro, komary i tygrysy, które wtedy schodzą z gór. Nie jestem przekonana, ale wygląda na to, że muszę odpuścić.
Na pocieszenie dostaję motorek z kierowcą za całe 20B, który zawiezie mnie do kogoś, kto mnie przenocuje. Motor mieści kierowcę, mnie, mój kapelusz i bagaż tj. jeden ogromniasty i jeden mały plecak. Widziałam już całe rodziny przemieszczające się w ten sposób, ale dla mnie to pierwszy raz i jestem bardzo przejęta. Na szczęście droga jest dobra, a podróż krótka i udaje nam się dojechać na miejsce bez zbierania z drogi mnie i mojego dobytku.
Z wizytą u rodziny
Zatrzymuję się w J Family Home Stay tj. u tajskiej rodziny. I rzeczywiście panuje tu iście rodzinna atmosfera. Dostaję pokój nastolatki oklejony zdjęciami i plakatami z lokalnymi gwiazdkami pop. Na wyposażeniu materac, toaletka, wiatrak i nocne niebo z fluorescencyjnych gwiazdek na suficie. Wspólna, rodzinna łazienka, zimna woda. Po domu chodzi się boso. 150B za noc, to jest na prawdę zadupie… W pakiecie pogawędki z gospodynią i świeże, dojrzałe mango z drzewa sąsiadów.
Domy tutaj wyglądają inaczej niż w mieście. Zazwyczaj parterowe, z niskim poddaszem. Główne pomieszczenie funkcjonuje jako duży pokój, przedpokój i jadalnia zarazem. Przez ten pokój wchodzi się do domu przez ogromne drzwi przypominające garażowe, które zamykane są tylko na noc. Także idąc sobie ulicą, co i rusz zaglądasz ludziom do ich codziennego życia, a oni pozdrawiają cię z dywanu, na którym leżą, oglądają telewizję, bawią się z dziećmi, jedzą kolację albo przyjmują właśnie gości.
W bogatszych domach w tych pokojach widać już kanapy, stoliki, szafy, a nawet motory. Tylko drzwi są bardziej przymknięte, domy ogrodzone, a ludzi mniej i mniej się dzieje.
W całym Sanghlaburi jest w tej chwili może kilkunastu lokalnych białasów, Raj i jeden turysta – ja.
Raj, na oko trzydziestoparoletni Hindus, ze słuchu były dziennikarz, wyjechał z Londynu 2,5 roku wcześniej z plecakiem do Azji. Jak wielu przed nim i wielu po nim, z tą różnicą że on już nie wrócił. Na motorze przejechał z Wietnam, Laos, Kambodżę, Tajlandię i zapewne coś jeszcze, czego już nie byłam w stanie spamiętać. Do Sangkhlaburi zawitał przypadkiem, na dwa dni… i już został.
Dzięki niemu poznaję większość przyjezdnych – wolontariuszy z Animal Sanctuary i obozu dla uchodźców z Birmy, Angielkę zaślubioną lokalnemu artyście / tatuatorowi / informacji turystycznej, do którgo na początku trafiłam oraz człowieka-chodzącego mitu, czyli Jimmiego.
Jimmy to odrębna historia, a raczej cała ich masa. Wszystkie niestworzone, przy czym połowa z baru, połowa z burdelu.
Nowojorczyk, zakochany w San Francisco, książkach i muzyce z lat 70-tych, czyli czasu jego młodości. Do Tajlandii zawitał kilkadziesiąt lat temu. Całe dnie przesiaduje w swojej restauracji, wraz z tajską żoną (ponoć najlepszą kucharką w mieście, w co – patrząc na Jimmiego jestem w stanie uwierzyć), dwoma gadatliwymi papugami (Houdinim i Brucem Lee), ukochanym motorem, stosem płyt z muzyką i 50 tys. starych książek.
Niezbyt emocjonujące życie jak na tak temperamentnego gościa, więc nie przepuści żadnemu wolnemu słuchaczowi. Słucham więc o jego kolorowym życiu, pobycie w armii i młodości w San Francisco. Wtedy Jimmy zaczyna nucić piosenkę o szalonym mieście i kwiatach we włosach i po chwili widzę już łzy w jego oczach. Raj ma z tego niezły ubaw, bo wie, że to jest popisowy numer Jimmiego.
Za każdym razem, kiedy go odwiedzam słucham o jego wyskokach i przygodach, historii z brania i sprzedawania LSD i innych smakołyków, o dzikich imprezach, pijaństwie, kobietach i orgiach.
Wartym wspomnienia epizodem jego dealerskiej kariery jest to, że sprzedawał coś któremuś gościowi z The Who. Innym razem jakiś facet zrobił mu w barze zdjęcie i dał za to 20 dolców. Później Jimmy miał okazję zobaczyć się na przydrożnej reklamie szamponu do włosów. Z czułością opowiadał też historię jak to spotkał bardzo chętną i imprezową dziewczynę i prawie się z nią ożenił… ale większość z jego opowiastek nie nadaje się do publikacji. A przynajmniej nie tutaj… bo Jimmiemu marzy się spisać te wszystkie historie i sądzi, że byłaby to na prawdę wesoła książka!
Inne atrakcje turystyczne
Niewątpliwie Jimmy jest jedną z tych rzeczy, które trzeba zobaczyć w Sanghlaburi. Chociaż nie jedyną. Już pierwszego dnia, mimo deszczu biegnę zobaczyć miasteczko, domy na wodzie i zawalony most. Gospodyni twierdzi, że to najlepsza pogoda na spacery i wyposaża mnie w żółty płaszczyk ze spiczastym kapturem, którym przykrywam siebie, aparat i plecak… wyglądam jak skrzyżowanie żółwia z członkiem Ku-klux-klanu. Chyba ma ze mnie niezły ubaw.
Obok zawalonego mostu wybudowano bambusową kładkę, ale po stronie wioski Mon wchodzi się z niego prosto w gliniaste, żółte błoto. Wracam więc cała mokra i umorusana, z tanaką po kostki i po takiej wycieczce chętnie przystaję na propozycję Raja, że mnie przewiezie po okolicy.
Raj z samego rana zabiera mnie na lokalny market. Najpierw robimy kółko po okolicy. Ludzie są zupełnie inni niż w mieście, pozdrawiają nas a dzieci z mega bananem na twarzach, machają i krzyczą „Hello!!„. Lubię takie luźne zwiedzanie. Oglądamy mnichów odbierających od mieszkańców jedzenie, dzieci jadące do szkoły, ludzi zbierających się do pracy oraz pana z gęsią, która chodzi za nim przy nodze (a raczej protezie) jak pies i atakuje każdego, kto się do niej zbliży… sprawdziłam.
Później jemy birmańskie śniadanie i przyglądamy się ludziom na targu. Nambia składa się z placka chlebowego i nadzienia z chickpeas, cebuli i czegoś jeszcze. Popijamy ją bardzo słodką i gestą kawą z mlekiem. Sprzedaje je nam pan, wyglądający na muzułmanina.
Tu dopiero widać, że w miasteczku żyją obok siebie Tajowie, birmańscy uchodźcy i stare birmańskie grupy etniczne – Karen i Mon. Ci ostatni należą do tzw. czerwonych Mon (niebiescy i zieloni żyją na północy) i mają swoją wioskę po drugiej stronie jeziora (literalnie Mon Village).
Zarówno kobiety, jak i mężczyźni noszą tradycyjne birmańskie lungi. Jest to rodzaj spódnicy-tuby, w którą się wchodzi, ściąga nadwyżkę materiału z jednej strony i zakłada w pasie z drugiej (oczywiście nie uniknęłam zakupu). Jak łatwo zgadnąć czerwoni Mon noszą czerwone lungi. W pozostałych kolorach nie dopatrzyłam się sensu, choć zapewne jakiś jest.
Birmańskie kobiety nakładają na twarz tanakę (rodzaj żółtego błotka), które z jednej strony ma być ochroną przed słońcem, z drugiej ozdobą. W niektórych przypadkach rzeczywiście błotko układa się w zgrabne kółka na policzkach, ale niektóre kobiety wyglądają jakby wpadły twarzą prosto w kałużę… i są uważane za elegantki!
Jakby tego było mało, część mieszkańców to buddyści, część to chrześcijanie (jak moja gospodyni) i muzułmanie. Jest też kilkunastu Europejczyków, których w większości spotykam na cotygodniowym, czwartkowym markecie. Jestem tu w tej chwili chyba jedyną białą turystką. To sprawia, że po dniu pobytu, o ile nie jestem obwożona na motorze Raja, mogę liczyć na zgarnięcie z drogi i podwózkę na motorze przez kogoś innego. I chętnie z tego korzystam.
Innego dnia wynajmuję łódkę żeby zobaczyć zatopioną świątynię (która w porze suchej nie jest wcale zatopiona i tak się złożyło, że jeszcze nie zdążyło jej zalać). I z tego miejsca właśnie okolica wygląda najpiękniej. Krajobraz tworzy tafla jeziora, czerwono-pomarańczowa ziemia, soczyście zielona trawa i drzewa, ruiny świątyń a na horyzoncie góry i chmury. Jest bardzo spokojnie i cicho.
Jak wrócić do rzeczywistości?
Trasa do Sanghlaburi, to droga w jedną stronę. Trzeba wrócić do Kanchanaburi. Lokalne busy wyjeżdżają już od 6.30 i Raj proponuje, że mnie odwiezie. Świetnie. A ja co? A ja zasypiam! Zrywam się o 9 i biegam cała w nerwach. Na szczęście nikomu oprócz mnie się tutaj nie spieszy. Czas płynie inaczej, o czym przekonuję się ponownie na „dworcu” – kupuję bilet na 10.20 i jedziemy na śniadanie, które kończymy o 10.18… Raj to nie rusza i kiedy podjeżdżamy z powrotem, autobus jeszcze stoi. No skąd on to wiedział?!
Żegnamy się z Rajem jak starzy przyjaciele. Żal mi wyjeżdżać, chyba rozumiem dlaczego tu został. To miejsce inne niż wszystkie.
Czasem warto zejść ze szlaku bananowego naleśnika. Jeśli chcesz się wybrać w tamte okolice, to polecam zniżkę na noclegi. Okazuje się, że AirBnB znajdziesz J Family Home Stay i pokój, w którym mieszkałam. Stamtąd na bank trafisz do Jimmiego!
Btw, zdjęcia są moje. Proszę o tym pamiętać.