Bangkok i Koh Samet.
Kiedy się jest Bardzo Małym Zwierzątkiem, a wokół chaos i stan wojenny to nie ma co strugać chojraka.
– Prosiaczku, nie masz ani krzty odwagi!
– Niełatwo jest być odważnym – odparł Prosiaczek, lekko pociągając noskiem – kiedy jest się tylko Bardzo Małym Zwierzątkiem.
Pierwszy wieczór w Bangkoku dostarcza mi wile przesłanek do tego, żeby najlepiej się stąd ewakuować. Stan wojenny pełną gębą. Kiedy wieczorem wracam do hostelu widzę patrole sprawdzające każdy samochód, a pod hostelem radiowóz na kogucie i tuzin mundurów. Chyba tylko mnie to martwi, bo recepcjonistka umościła sobie pyszne spanko przed samym wejściem i mija chwila zanim udaje mi się ją dobudzić. Jak dla mnie sielsko nie jest, więc z samego rana uciekam z Bangkoku. Kierunek wyspy! Najbliżej jest Koh Samet.
Pierwsze zderzenie z transportem publicznym w tajlandii
Nie jest to łatwe, kiedy miasto jest zablokowane a Ty nie wiesz dokładnie, gdzie chcesz się dostać (po prostu chcesz się wydostać). Jeśli nie wstydzisz się pytać ludzi wspomagając to mową ciała, kartką z długopisem, kumatym kelnerem, doświadczonym angielskim turystą i całą masą lokalsów o nieokreślonej profesji, to ostatecznie uda Ci się załapać na odpowiedniego busa.
Jedni podpowiadają gdzie są busy, drudzy na którą wyspę warto się wybrać, ktoś powie Ci „goł” wskazując na jakiegoś gościa i oddając mu twój bilet. Koleś przeciągnie Cię przez cały dworzec załatwiając pięćset spraw po drodze, by ostatecznie wsadzić do odpowiedniego busa. Tam poznajesz kolejnych ludzi, którzy przygarną Cię i wsadzają do odpowiedniej na twoją kieszeń łodzi (omijasz tym samym opłatę za wstęp do parku narodowego), po czym lądujesz wprost na jednej z rajskich plaż na Koh Samet.
Muszę wspomnieć, że te busy to atrakcja turystyczna sama w sobie. W Tajlandii w dalszym ciągu króluje transport zbiorowy. Busy wypełnione są najdziwniejszymi ludźmi, ich bagażami i paczkami z odzieżą na sprzedaż, tudzież inną bliżej nie określoną zawartością. Łatwo zaprzyjaźnić się z ludźmi i ja początkowo chętnie z tego korzystam.
Tak poznaję pewnego Szweda, jego prześliczną tajską żonę i siostrę. Tajka wprowadza mnie w tajniki wyspy i tajskiej kuchni. Pokazuje co i jak jeść. Nie widuję ich często, bo mieszkają w droższych bungalowach przy samej plaży, a ja całe trzy minuty piechotą w górę wzgórza. Poza tym, już drugiego dnia zamiast leżeć plackiem na plaży, zaczynam krążyć po okolicy. Z tego kręcenia wynika kilka rzeczy – mój organizm szaleje, poznaję kolejnych świetnych ludzi i dowiaduję się więcej o tej pięknej wyspie.
Mini przewodnik po Koh Samet
Koh Samet leży zaledwie dwie godziny jazdy od Bangkoku, przez co jest celem wypadów weekendowych mieszkańców stolicy. Zagraniczni turyści stanowią może z 5-10% przyjezdnych, przy czym część jest z par mieszanych (stan na 2014 r.). Zawsze jest to śliczna młoda Tajka i białas (w różnym wieku). Nigdzie nie widziałam odwrotnej konfiguracji. Zresztą Tajki wyglądają na dużo młodsze, więc to nie jest do końca potwierdzone.
Na wyspie o długości zaledwie 7 km jest kilkanaście plaż zlokalizowanych na północy i wschodzie. Każdy znajdzie plażę dla siebie – od szerokich i imprezowych pełnych knajp i ludzi, po pięćdziesieciometrowe z kilkoma ludkami. Zupełnie przypadkiem (za sprawą szwedzko-tajskiego małżeństwa) trafiam na plażę w Ao Tubtim – może ze stu-metrową plażę, gdzie oprócz bangalow’ów jest koktajlbar, barek i całkiem niezła restauracyjka. Ludzi jak na lekarstwo, w porywach weekendowych może z 50 osób. Głównie pary, kilka małżeństw z dziećmi i tylko TRZY GŁOŚNE ANGIELKI. Po kilku dniach rozpoznaję już wszystkich „stałych” mieszkańców.
Tubtim sąsiaduje z chyba najmniejszą i najbardziej uroczą Ao Nual oraz z bardziej imprezową (ale nie najbardziej) Ao Phutsa. Zatoczki i plaże oddzielone są od siebie skałami, przez które wiodą ścieżki, lub nie… o czym przekonuję się na własnej skórze. Ale o tym później. Generalnie im bardziej na północ (tj. bliżej lądu), tym większa impreza. Im dalej na południe tym większy spokój.
Żeby nie były same ochy i achy to muszę wspomnieć i o śmieciach. Mówi się tylko o białym piasku (a do tego drobniutkim jak mąka, potwierdzam) i wodzie płynnym szmaragdzie. A śmieci to niestety duży problem tutaj. Nie na samych plażach, ale w ich okolicach – między skałami i przy drogach. W miasteczku ścieki płyną ulicą a ich zapach miesza się z zapachem smażonego mięsa. Ale w końcu nikt tu nie przyjeżdża żeby siedzieć w miasteczku, prawda?
Wyspa dopiero rozwija infrastrukturę. Np. woda dowożona jest albo beczkowozami albo (tak sobie leżąc brzuchem do góry wydedukowałam) dostarczana z lądu grubymi „wężami” z niebieskiego plastiku, które wypełzają z morza na prawie każdej plaży lub ukryte są między skałami. Wszystko co jest na Koh Samet przypływa łodziami-dostwczakami, promem lub speed boat.
Jedyna droga na wyspie, biegnącą przez jej środek jest ułożona w kratkę – na przemian asfalt, kostka, piach, szuter. Jak się tutaj kładzie asfalt? Dosłownie rękami kambodżańskich robotników – zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Widziałam jak w 40-stopniowym upale kobiecina wylewa asfalt z miski i jakąś deską, klęcząc wyrównuje go. Jeśli ktoś myśli o Tajlandii jako „trzecim świecie” to niech mi powie z jakiego świata są ci ludzie?
Życie na Koh Samet toczy się powoli
Wpadam w ten rytm już drugiego dnia. Czekam aż ktoś w knajpie mnie zauważy i z 20 minut. I wiecie co? I w ogóle mnie to nie rusza. Nie wiem, czy to przez ten upał czy przez to, że nic nie muszę. Inni tutaj też nic nie muszą. Niby są w pracy, ale kto by się tym przejmował?! Nikt się nie przejmuje!
Jedzenie przychodzi do Ciebie. Ten przemiły Pan przypływa codziennie na wyspę z lądu, wielką łodzią z innymi sprzedawcami wszystkiego. Chodzą z tymi koszami w te i we wte. Sprzedają owoce, świeże kokosy, chusty, wycieczki, robią na miejscu papaya salad (jak ten Pan). Niektórzy mają na tych koszach grille, a na nich kurczaki lub coś, co wygląda jak mięsne szaszłyki. Inni na kuchenkach polowych rozpłaszczają paluchami kawałek ciasta i smażą z niego naleśniki w niespotykanych zestawieniach np. banan i żółty serek topiony usmażone na pomarańczowym maśle i polane jakąś słodką mazią przypominającą mleczko zagęszczone. Zestaw taki ochrzciłam „wonna be pancake” bo jest i „wonna be cheese” i „wonna be milk”.
Koło południa pojawiają się panie masażystki ze swoimi przenośnymi salonami masażu tj. kocykiem i koszykiem. Wygląda to jak piknik rodzinny, bo najczęściej towarzyszą im mężowie i dzieci. Siedzą tak sobie w cieniu i się chichrają, od czasu do czasu nawołując „thai masaaage!”. I tutaj, z nimi jest moja ulubiona miejscówka na plaży!
Stałymi mieszkańcami plaż oprócz mini krabów są psy. Nie są bezpańskie, ale mieszkają na plaży. Na każdej po kilka. Są przyjazne i zadbane i nie żebrzą przy stołach. Pierwszego wieczoru moje szerokie pumpiaste spodnie mają bliskie spotkanie z trzema szczeniakami. Bardzo przypadło im do gustu to falowanie i podszczypują mnie wszystkie na raz. Zabawa jest przednia do czasu kiedy zaczyna być bolesna dla moich łydek. Podciągam więc portki, tak że szczeniaki nie dosięgają, ale do zabawy włącza się suka… i biegnę tak do końca plaży, a za mną cały pościg!
Wieczory są długie, bo ciemno jest już o 18-tej. Robi się wtedy jeszcze bardziej przytulnie i kolorowo. Światła, lamiony, pochodnie, świece i cicha muzyka.
Widzicie te zielone światełka na horyzoncie? Ciągną się na całej jego długości. To kutry rybackie poławiające kałamarnice. Światło je ogłupia i same wpadają w sieci. A później świeżutkie lądują w moim Pad thai. A na Ao Phai i Haad Saikaew – Rihanna, szisze i fire show. Godzina policyjna tutaj nie obowiązuje. Alko i gaz rozweselający leją się strumieniami.
Na szlaku przez Koh Samet
Jak już się najadłam, napatrzyłam i wyleżałam (czyli drugiego dnia) to wymyśliłam, że zrobię sobie spacer na południowy kraniec wyspy. Tak dla zdrowia, co będę tak siedzieć. Wyczytałam z mapy, że jest ładna ścieżka, a ja w końcu jestem gdzieś w 1/3 długości więc co to jest 5 km (w linii prostej). No to idę.
„Ścieżka” to dużo powiedziane. Na skałach jej nie wypatrzysz, zwłaszcza jeśli ciągną się przez pół kilometra… Albo przedzieranie się przez suche, zaśmiecone krzaczory, gdzie nikt od dawna nie chodził.
Dlaczego nie warto być upartym drogie dzieci? Bo nie uczysz się na błędach. Od początku ambitnie podeszłam do tematu i za radą Pana Taja żeby iść drogą bo tak łatwiej, to ja dziękuję i idę w krzaki. Ja nie dam rady?! I tak na zmianę czyli plaża, krzaki, skały, plaża, skały, krzaki. A pod koniec to już chyba tylko skały i krzaki (więc bliskość lądu to nie jedyny powód, dla którego życie toczy się na północy wyspy). Cały czas w pełnym słońcu i od pewnego momentu ani jednego człowieka… oprócz Pana z krótkofalówką, który wypatruje mnie na skałach przy jednej z plaż, uprzejmie informuje, że wkroczyłam na teren prywatny i odeskortuje do następnych… krzaków.
Nie powiem, że nie warto…
Jak jakiś rozbitek, z chustką na głowie i ramionach, z resztką wody docieram do cywilizacji! Pałaszuję Pad Thaia, popijam dragonfruit shake i oczywiście idę na punkt widokowy. A tam spotykam moją tajską rodzinę.
Jak się dostać na Koh Samet
Jest kilka sposobów, ale ja polecam najłatwiejszy. Idziesz pod Victory Monument w Bangkoku i zaczepiasz pierwszego z brzegu sklepikarza. Wystarczą cztery słowa – „Mini van, Koh Samet”. Teraz wystarczy podążyć za wskazówkami kolejnych uprzejmych ludzi i już siedzisz w mini vanie. Wysadzą Cię na przystani w Ban Phe. Tam złapiesz prom lub speed boat, prosto na Koh Samet. To najprzyjemniejsza część podróży. Przywita Cię prawdziwy kolos płci żeńskiej wynurzający się z wody. Celowo nie wrzucam foty. Indżoj!
A jeśli jeszcze nie masz noclegu, to zapraszam:
Wszystkie focie moje, łapy precz.